Wszystko zaczęło się wraz z paniką na rynku żywnościowym w ogólności. Ta jednak skończyła się dość szybko, bo ludzie zrozumieli, że epidemia potrwa nie tygodnie, a miesiące, ale żywności nie zabraknie.
Popyt na jabłka okazał się bardziej trwały być może dlatego, że stanowią one istotny element zdrowego żywienia, a wszyscy przecież wiedzą, że w tym sezonie jest ich znacznie mniej niż zwykle. Ale jak się rzekło, popyt, o którym mowa, ma charakter fal, a więc jest z samej swej natury mało stabilny. Oprócz tego ma on zresztą jeszcze jedną wadę.
Chodzi mi o to, że rzecz dotyczy przede wszystkim sieci sklepów wielkopowierzchniowych. Od lat twierdzę, że są one koniem trojańskim, i to nie tylko dla owocowego rynku. Rzecz po prostu w tym, że są to zdecydowani kandydaci na monopolistów i jako tacy absolutnie nie zasługują na zaufanie. Są kimś podobnym jak komuniści w życiu społecznym i politycznym.
Jak wiadomo z moich własnych wyliczeń, w ostatnich latach sieci stanowiły wśród kanałów zbytu do 40%. Niestety z tendencją rosnącą. A epidemia ogranicza aktywność sieci w znacznie mniejszym stopniu niż dzieje się to w przypadku bazarów.
Jak się wydaje, wynika to głównie z tego, że w ciągu doby pracują o kilka godzin mniej niż supermarkety. Zresztą, nie tylko z tego. W okresie przedświątecznym bazary tętnią życiem znacznie bardziej niż zwykle. Ale nie w tym roku. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że liczba potencjalnych klientów to teraz nie więcej niż 20–25% tych, którzy odwiedzali bazary w tym okresie w normalnych latach. Nie ograniczają tej aktywności żadni policjanci – po prostu więcej ludzi nie przychodzi. W przewidywaniu takiej sytuacji około połowy kupców zamknęło swoje stoiska.
Bywam na bazarach od kilkudziesięciu lat. Przedświąteczna atmosfera unosi się tam zwykle gdzieś w przestrzeni nad i pomiędzy stoiskami. W tym roku jej brakuje.
Kto handluje, ten żyje
Zgodnie z treścią i wymową tego hasła, wszyscy kierownicy handlowi grup, których znam, od początku sezonu kupują dużo jabłek spoza grupy. Jak uzasadniona okazała się ta przezorność, widać teraz. Wszyscy oni oceniają bowiem, że gdyby nie owe zakupy, to przy obecnym poziomie popytu po jakichś sześciu tygodniach byłoby po handlu. A tak może jakoś dociągną do nowych. Jednym z niemylnych objawów, świadczących o tym, że jabłka się kończą, jest fakt, że teraz grupy dokonują zakupów nawet w promieniu 100 km. Bliżej już nie ma.