Po obfitym sezonie 2018 wiosną ubiegłego roku drzewa były bardzo przesilone. Zawiązały mało pąków kwiatowych, a ich jakość również nie była zadowalająca. Taka sytuacja panowała w większości polskich sadów. Dotyczy to szczególnie odmian triploidalnych, diploidalnego Ligola i kwater starszych. To zjawisko było znacznie silniejsze na jabłoniach szczepionych na podkładkach silnie rosnących.
Wobec tego w większości przypadków jabłonie wchodziły w sezon 2019 w słabej kondycji. Nie byłoby tego problemu, gdyby w polskich sadach powszechnie stosowano przerzedzanie kwiatów lub zawiązków. Dla wielu sadowników może to być drażliwy temat. W naszym klimacie bowiem częstym zjawiskiem są wiosenne przymrozki, które przecież w latach 2007, 2010, 2011, 2017 i 2019 wyrządziły duże straty. Z drugiej strony trudno jest mówić o corocznym stabilnym plonowaniu ukierunkowanym zarówno na jakość (cel nadrzędny), jak i ilość (cel równie ważny). Dziś powiedzenie „masa = kasa” już się nie sprawdza. Obecnie, jeśli chcemy, aby produkcja przynosiła dochód, musimy na stałe wpisać w nią zabieg przerzedzania. Owszem, stosowanie przerzedzaczy podnosi jej koszty, ale tylko z pozoru. Należy sobie bowiem uświadomić, że tzw. przerywka ręczna tylko w niewielkim stopniu wpływa na zakładanie pąków kwiatowych na kolejny sezon oraz na jakość owoców, a koszt tego zabiegu przy coraz trudniejszym dostępie pracowników sezonowych i wzrastających ich oczekiwaniach wobec płac jest coraz wyższy.
Przerzedzanie naszym słabym punktem?
Przerzedzanie kwiatów i zawiązków jest moim zdaniem zdecydowanie bolączką polskiego sadownictwa. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że jest to najsłabszy element naszej produkcji. Dlaczego tak jest?
Cały artykuł przeczytasz w kwietniowym wydaniu miesięcznika "Sad nowoczesny". Sprawdź nasza ofertę!